Santander Letnie Brzmienia 2025 – opisał i sfotografował Sławomir Natoński

Czyli festiwal, który bardzo chciał być Męskim Graniem…

Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało jak trzeba: wielkie lotnisko w Czyżynach, trzy sceny, kolorowe flagi łopoczące na wietrze, strefy gastro rozstawione z takim rozmachem, jakby organizatorzy spodziewali się w porywach miliona uczestników. Tyle że – no właśnie – uczestników aż tylu nie było. Efekt? Czułem się chwilami jak na targach jedzenia, gdzie przypadkiem ktoś puścił muzykę z głośników za pół miliona złotych.

Oto Santander Letnie Brzmienia – festiwal, który od progu starał się wmówić wszystkim, że to on jest najfajniejszy w rodzinie letnich imprez muzycznych. Ale wystarczyło przejść kilkanaście metrów od bramki, żeby poczuć ten charakterystyczny zapach… nie, nie tylko foodtrucków. Raczej zapach czegoś na kształt braku pomysłu na siebie.

Gastro większe niż scena, czyli kamuflaż pustki

Nie sposób zacząć od innego wątku – bo to gastro było naprawdę imponujące. Dwa rzędy stoisk, tyle że rozciągnięte na powierzchni, którą spokojnie można by wypełnić publiką Męskiego Grania, 1/7 Pol’and’Rock i kilku innych imprez razem wziętych. Z jedną różnicą – tu wypełniały ją budki z parówkami i ziemniakiem w każdej postaci, które kosztowały więcej niż bilety na niektóre koncerty w hali.

Widziałem ludzi, którzy szukali strefy muzycznej z mapką w ręku, bo sam środek festiwalu wyglądał bardziej jak street food fest z przypadkowo wstawionymi scenami. Ale hej – trzeba przyznać, że było kolorowo. Tylko, że na festiwal przychodzi się przede wszystkim dla muzyki, a nie dla selfie z bubble tea. Generalnie barwniej jak u starszego brata ale za dużo jak na frekwencję.

Wieczór pierwszy – od tańca po przysypianie

Pierwszy dzień zacząłem od koncertu BABIE LATO – projektu w składzie Margaret, Zalia i Sara James. Dziewczyny przyjechały przygotowane na podbicie serc publiczności: uśmiechy szerokie, głosy mocne, repertuar wymarzony do machania rękami i tańczenia w słońcu. Tylko że nikt nie przewidział, że za stołem realizacyjnym usiądzie człowiek, który najwyraźniej marzy, żeby każdy numer brzmiał jak start promu kosmicznego.

Kiedy wokalistka była tylko jedna – można było jeszcze coś zrozumieć. Ale wystarczyło, że dołączyły się dwie pozostałe lub do tego chórzystki, a całość zamieniała się w betonowy kloc kompresji. Naprawdę – dawno nie słyszałem czegoś tak nieczytelnego. Było głośno, było na granicy przesteru, tylko nie było słychać muzyki. Mam wrażenie, że realizator postanowił udowodnić wszystkim w promieniu dwóch kilometrów, że potrafi zrobić miks, który wylewa się uszami. I zrobił. Szkoda, bo same wokalistki dały z siebie wszystko.

Potem – HEY. Nosowska i jej band to marka. Szacunek za kunszt, za klasę, za poziom artystyczny. Ale jeśli ktoś myśli, że festiwalowa publiczność będzie godzinę słuchać melancholijnych numerów, które zna dziesięć procent uczestników – to ma spory kredyt zaufania do masowej publiki.
Przez pierwsze trzy kawałki ludzie jeszcze dzielnie kiwali głowami. Po piątym widać było, jak ławice osób odlatują na stoisko z frytkami belgijskimi. Dopiero na bis – kiedy Nosowska zagrała Moja i Twoja nadzieja i kilka innych starszych numerów – nastąpiło cudowne zmartwychwstanie publiki. Wcześniej? Przedsionek koncertowej nudy, o ile można o czymś takim mówić w przypadku HEY. Repertuar dla koncertu dedykowanego, a nie festiwalu.

Drugi dzień – od wielkich uniesień po funkowy odlot

Na szczęście drugi dzień zaczął się z zupełnie inną energią. Edyta Bartosiewicz z orkiestrą symfoniczną pokazała, że nie trzeba walić po uszach kompresją ani robić dźwiękowego armagedonu, żeby brzmieć świetnie. Inny realizator? Najwyraźniej tak, bo nagle wszystko było selektywne, pięknie poukładane, każdy instrument miał swoje miejsce, wokal był czysty jak górski potok. Repertuar też doskonale wyważony – trochę klasyków, trochę mniej znanych utworów, ale wszystko podane z wyczuciem i szacunkiem do słuchacza.

A potem – Coma. Przyznaję: nigdy nie byłem fanem Piotra Roguckiego. Ale po tym koncercie wgniotło mnie w beton lotniska na Czyżynach tak, że przez chwilę nie wiedziałem, czy jeszcze oddycham. Mocarne riffy, teksty z głową i sercem, energia, której brakuje połowie młodych rockowych kapel. Wszystko zagrane i nagłośnione tak, że można było poczuć się jak na dużym, europejskim festiwalu. Jeśli coś w tym line-upie miało sens i miało moc, to właśnie Coma.

Na finał – Mrozu. Jeśli ktoś chciał funkowego odlotu i koncertu, który poruszy nawet najbardziej zmęczonych, to trafił idealnie. Energia – najwyższy poziom. Zespół – top. Publiczność – w ekstazie. Moje jedyne marudzenie? Więcej sekcji dętej, proszę! Bo w momencie, gdy trąbka i saksofon wskakiwały w refreny, miałem ochotę zatańczyć nawet z kimś, kto przez pół wieczoru przepychał się obok mnie w kolejce po piwo. Gdyby dorzucili dwa dęciaki więcej, moglibyśmy mówić o funkowej nirwanie. Tak czy siak Mrozu mimo że nie 115% to 105% mocy!

Santander Letnie Brzmienia – próba podsumowania

Gdybym miał jednym zdaniem opisać ten festiwal, powiedziałbym: To młodszy brat Męskiego Grania, który podbiera mu ubrania z szafy, ale jeszcze nie dorósł, żeby dobrze je nosić.
Sceny? Takie same. Formuła? Kalkomania. DJ sety? Kopiuj-wklej. Sposób promocji? „Chodźcie, bo będzie jak u starszego brata”. Tylko że nie było. Były momenty wielkie – Mrozu, Coma, Edyta Bartosiewicz. Były też momenty, które przypominały bardziej próbę generalną z problemami technicznymi (Babie Lato) albo koncert dla zamkniętej grupy fanów (HEY).

Nie mówię, że było źle – bo nie było. Były chwile, kiedy czułem, że jestem na imprezie, która naprawdę ma sens. Ale równie często miałem wrażenie, że Santander Letnie Brzmienia jest festiwalem na etapie poszukiwania osobowości.

Pewnie jeszcze chwilę potrwa, zanim znajdzie coś własnego. W tym roku było trochę jak u nastolatka: raz błysk geniuszu i pasji, raz nieporadne próby kopiowania kogoś bardziej doświadczonego. Ale kto wie – może za rok zamiast wielkiej strefy gastro i ceramicznych muszli dostaniemy bardziej spójny festiwal, który będzie miał odwagę być sobą?

A póki co – jeśli zapamiętam coś na długo, to:
Comę, która wgniotła mnie w beton
perfekcyjny koncert Edyty
funkowy finał Mroza
dźwięk Babiego Lata, przypominający katastrofę budowlaną
i ceramiczne WC, w którym czułem się jak w Hiltonie

I wiecie co? Tylko dla tych kilku momentów – warto było tam być. Nawet jeśli reszta wymaga jeszcze dopracowania.

Line-up koncertów, które widziałem:

  • Babie Lato (Margaret, Zalia, Sara James)
  • HEY
  • Edyta Bartosiewicz + Orkiestra Symfoniczna
  • Coma
  • Mrozu

Santander Letnie Brzmienia 2025 – festiwal, który naprawdę chce. Oby za rok jeszcze bardziej potrafił.

Pełen lineup: Santander Letnie Brzmienia

Do zobaczenia u Starszego Brata? Niewykluczone 🙂

Foto © Sławomir Natoński. All rights reserved.

Sławomir Natoński
Sławomir Natoński

Dj (w stanie spoczynku) z 20 letnim stażem, obecnie pracownik biurowy banku, który zaczyna żyć, po wyjściu z pracy, wraz z pierwszym spustem migawki. Fotografuje “od zawsze”. Pierwszy aparat, który dostał, rozebrał do ostatniej śrubki i nigdy nie złożył. Dopiero następny pchnął go w ten zaczarowany, zatrzymany w czasie świat. Zdjęcia robi dlatego, że lubi, nie musi. Jak sam mówi – czasem wystarczy jedno zdjęcie żeby oddać atmosferę konkretnego wydarzenia. Pasjonat muzyki reprodukowanej w najwyższej jakości – audiofil ale nie ortodoksyjny. Rowerzysta - turysta, który przejechał pół Polski, a drugie pół planuje.

Artykuły: 31
Przejdź do treści