O upartym przekonaniu, że coś przeszyje do cna

Skaranie boskie z tym kinem. Bo wciąga. Obejrzy człowiek coś, co przejdzie dreszczem po plecach i przepadł – będzie liczył, że to się wcześniej czy później powtórzy. Pewnie dlatego tak uparcie chodzę do kina. Jedno z moich ulubionych: współczesne freski na suficie, pustawo, chłodno, dobre filmy. W sąsiednim rzędzie zaangażowane w sztukę aktywistki Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Znajoma Pani Bileterka. Przychodzę regularnie, jak najęta. Bo czekam. Bo parę razy obejrzałam coś, co przeszyło na wylot. Bo liczę, że tak się jeszcze kiedyś znowu stanie. Że zobaczę i wyjdę zdekoncentrowana, przejęta, że dotknie, że się wgryzie. Myślę o tym zawsze, gdy powoli gasną światła.

Oczywiście, trzeba się czasem na to naczekać. Przybytki kultury, sklepy i internety oferują niewyczerpywalną wręcz pomoc w zabijaniu czasu za pomocą filmów nużących, niedorzecznych i przekombinowanych, a czasem po prostu nijakich, które ogląda się jednak w antraktach, zanim trafi się na to, co naprawdę zrobi wrażenie. Albo na moment, który poruszy – bo czasem w samym środku nudy mignie jedna scena, jedno ujęcie, nieoczekiwane i zapamiętywalne. Lub zabrzmi muzyka, której się potem będzie szukać po najdalszych zakątkach sieci, by wreszcie triumfalnie odkryć, co to, słuchać w kółko i wozić w samochodzie przez tydzień. Tak też się zdarza. Nigdy nie wiadomo.

Więc chodzę – czasem nawet mimo przeczucia, że film do mnie nie trafi. Oglądam rzeczy, które wrażenie robią średnie, a jednak, gdybym ominęła, byłby niedosyt. Bo to mogło być to.

Zresztą wiadomo, że o nietrafionych filmach świetnie się potem dyskutuje.  A filmom dobrym zachwyty recenzentów niepotrzebne. No, może pewne podstawowe minimum.

W grudniu poszłam na „Zwierzęta nocy”. Oczywiście rozczarowałam się trochę, zgodnie zresztą z przewidywaniami, bo zapowiedzi były szalenie entuzjastyczne, z niebywałym wprost nagromadzeniem przymiotników w rodzaju: wzruszający, nowatorski, drugi Sorrentino. Gdy tak jest napisane… (Czy zauważyli Państwo, że mamy w ostatnich latach istny wysyp „arcydzieł”, filmów „mistrzowskich” i „fenomenalnych debiutów”? W każdym razie – w gazetach tak piszą. Genialna iście epoka…). No więc, jeżeli tak w recenzji stoi, to niechybnie przypuszczać należy, że będzie raczej przeciętnie. Łudziłam się, że może wyjątek od reguły; okazało się zresztą, że parę scen zrobiło wrażenie. Ale całość przepadła w ogólnej ckliwej manierze. Film ma niewątpliwe pretensje artystyczne; w porządku. Generalnie jednak trafia gdzieś obok: przekombinowany, nazbyt dopowiedziany. Niech no aby widz na pewno dojrzy wszystkie zmyślne metafory. Na dobitkę rzewny Korzeniowski jako główna warstwa muzyczna: dramatyczna, jękliwa orkiestra (skądinąd bardzo ładny utwór) psuje (również dobrą, nawiasem mówiąc) ostatnią scenę, która w bardziej oszczędnej oprawie prawdopodobnie wypadłaby zupełnie inaczej. Nic z tego. Musi być łzawo. Nie wiem, jak Państwo, ale ja nie lubię, gdy rzewne smyczki mi mówią, kiedy się mam wzruszać.  Przyjemnie się tego słucha i na choreografie młodzieżowych zespołów współczesnych technik tańca dobrze się coś takiego nadaje; w filmach jednak zupełnie do mnie nie trafia.

Paterson”. Nie mogłam nie pójść, wielce byłam ciekawa, jednakowoż mnie takie kino nie rusza nic a nic. Oczywiście wiem, że dobre: wszak to Jarmusch. Senne tempo, inteligentny koncept, dopracowane wątki, żadnej bezwzględnej dosadności, nikt nie szantażuje uczuciem. Są to na ogół plusy. Ale jednak nie to. Wolę proste, mocne historie, nieegzaltowaną, lecz jednak, ekspresję. Wolę temperament buzujący pod choćby i surową, ale wyrazistą warstwą wierzchnią. Wolę, gdy są napięcia; a gdy te napięcia się umiejętnie wstrzymuje, to już w ogóle mi się podoba. A tu ładnie, kontemplacyjnie, nieśpiesznie. Małomówny główny bohater – poeta; do bólu troskliwa, ciut infantylna żona; symbole; podteksty. Niby fajnie, ale brakuje nerwu. Choć znam takich, co mówią, że wyszli zachwyceni – była to ta sama publiczność, która zdążyła zasnąć grubo przed połową „Tylko kochankowie przeżyją” tego samego reżysera. Filmu, który (pomimo, że zawsze jakoś trudno mi się ogląda Tildę Swinton) lubię. Mało powiedziane. Lubię bardzo.  Bo kameralny, gęsty i lunatyczny. Z niedopowiedzeniami, doskonałą muzyką, jaguarem i ciemnym Detroit w tle. A do tego gdzieś w tym wszystkim czai się nerw. W „Patersonie” nerwu nie ma. A to istotny brak.

Na pożegnanie roku wybrałam się jeszcze na „Tancerkę”. Od razu mówię, że tytuł wydaje się z gruntu nietrafiony, bo pierwszoplanowa postać filmu, Marie-Louise Fuller, zajmowała się nie tyle techniką tańca, co sztuką z pogranicza teatru ruchu i formy, tak jakoś. No ale niech będzie. Po przebrnięciu przez śniegi stolicy Polski B oraz odstawieniu zbiorowej komedii przy zakupie biletów razem z towarzystwem rozsiedliśmy się w tak odlegle (od ekranu, siebie nawzajem i widzów z widocznym zamiarem konsumpcji podczas seansu), jak się tylko w niewielkiej sali dało i z zaangażowaniem oglądamy. Film jest kostiumowy, dotyczy jednej z epok, które lubię, dotyczy tańca, który, jako taki, jest mi skądinąd bliski, dotyczy różnych rodzajów aspektów relacji między ludźmi i jest na trzy plus. Muzyka nie za bardzo: jakaś melodramatyczna orkiestra bez właściwości i nowomodnie pokaleczony Vivaldi. Historia głównej bohaterki dość interesująca. To, jak układają się związki i zależności między poszczególnymi postaciami też by mogło być ciekawe, gdyby nie fakt, że te najbardziej zajmujące ujęte są po wierzchu, dotknięte ledwo. Przez większość seansu zajmowało mnie jednak, w imię czego z tak ostentacyjną awersją pokazuje się tu Isadorę Duncan. A prezentowana jest jako przemądrzała, afektowana pannica z ogromnym, jak to mówią, „parciem na szkło”. Słusznie? Kto to teraz może wiedzieć. Z „Mojego życia” niewiele już pamiętam. Był, zdaje się, egzaltowany nieco sposób opowiadania o greckich inspiracjach, ale to chyba wszystko; w filmie zaś kontrastuje się Panie zaciekle i nachalnie w duchu: „naiwność, pot i łzy” (Fuller) oraz „wyniosłość manipulantki” (Duncan). Zgrzytnęło mi to jakoś. Tym bardziej, że porównywanie tych postaci nie ma sensu. No bo po co właściwie. Fuller z jej tańcem serpentynowym to show, gra formą i światłem. Isadora – zupełnie inny rodzaj ruchu, emocje; przeciwieństwo absolutne, inny gatunek sztuki. Zestawianie ma się jak szafa do mikrofalówki. Więc się dziwię. I szkoda, że taniec Isadory pokazano w filmie po macoszemu – bo są ze dwie (pokazane ukradkiem) świetne jej partie i interesująca scena tańca – czysty modern! – w ogrodzie. Jestem pewnie stronnicza, ale znowu prostota i ekspresja bardziej do mnie przemawia niż rewia. Poza tym Duncan jeździła sportowym kabrioletem. To nie jest bez znaczenia.

Na koniec: obejrzałam jeszcze „Królestwo zwierząt”. Już poza kinem: podpowiedziano mi, więc w domu, z przeczuciem, że poruszy. I to właśnie była owa chwila między antraktami. Za oknem noc i mróz, poszły napisy początkowe i muzyka i od razu wiedziałam, że przepadnę. „Dobry film”, mawiał rzadko i z nieuznającą sprzeciwu mocą mój Dziadek, wstając z fotela i z uznaniem kiwając głową. Pewnie tak by o „Królestwie…” powiedział. Bo jest skoncentrowane. Mocne. Przejmujące. Bo w tle doskonała, oparta na jednym motywie muzyka – żadna inna by się nie sprawdziła. Któryś dzień wożę w samochodzie. I zapamiętam.

A filmy nadal nie do nasycenia.

Karolina Momot
Karolina Momot

Choreograf, tancerka, pedagog tańca. Absolwentka Wydziału Choreografii Akademii Muzycznej w Łodzi oraz gliwickiego Studium Baletowego. Doświadczenie sceniczne zdobywała w teatrze tańca i teatrze muzycznym; zrealizowała też kilka własnych spektakli ("...znajdź mnie wśród nich…”, "Anatomia ciszy”, "Tango"). Interesuje się muzyką, kinem i łyżwiarstwem figurowym; lubi sportową jazdę samochodem, grywa w scrabble i na fortepianie.

Artykuły: 5
Przejdź do treści