-
Telefon: + 48 696 996 410
-
Email: kontakt@muzyczny-krakow.eu
Taki piękny bezruch
Chodzą po mieście i wypatrują miejsc, gdzie by można wystąpić ze spektaklem. Pofabryczna hala. Kameralna scena niezależnego teatru. Świetnie. To są miejsca z potencjałem. W głowach: muzyka, taneczne kombinacje i Pina Bausch. Dla przeciętnego widza: ekspresyjni, choć nieoczywiści. Dla widza przywykłego do barw i show: dziwni. Rozchełstani. Trochę poza kontekstem. Bo jak pojąć artystę, który podczas spektaklu zamiast kręcić piruety chodzi z kąta w kąt, a jego przedstawienie to jakieś tarzanie się po podłodze? Do tego ten artysta mówi z przekonaniem: taniec? To wcale nie musi być ładne.
Taniec współczesny. Czy nowoczesny? A może modern? Większość zapytanych nie widzi różnicy. Bo spektakle, w których się tańczy – te długo po „Jeziorze Łabędzim” – to dyscyplina niepopularna. I wciąż mało opatrzona. Przynajmniej u nas. No bo jak to? Gdzie pointy i zwiewne kostiumy? Orkiestra gdzie? Za scenografię jakaś zdewastowana ławka? Albo nawet bez ławki? Na słowa „teatr tańca” przeciętny obywatel zapyta, czy to taki nowoczesny balet. Jeśli miałby wymienić zespoły, miejsca, twórców – pewnie niewiele wymyśli. A gdy do tego przyjdzie rozstrzygnąć, czym różni się taniec współczesny od jazzu, nieszczęsny widz zupełnie już straci głowę.
Nic dziwnego. Współczesnym teatrem tańca zajmuje się u nas niewielu i równie niewielu jest na bieżąco z tym, co w tej dziedzinie dzieje się na scenie. A dzieje się coraz więcej – i także dzięki nim. Tym, co chodzą po mieście i wszędzie widzą miejsca, w których by można tańczyć. Oto absolwenci WTT. Wydział Teatru Tańca, filia krakowskiej szkoły teatralnej, od kilku lat działa w Bytomiu. Pierwsze roczniki właśnie kończą studia i powoli zaczynają pojawiać się na scenach. Kim są? Czym właściwie się zajmują? I jak sami widzą swoje miejsce w świecie teatru, tańca, sztuki? Ania, Kasia, Natalia i Wojtek próbują opowiedzieć, czym w teatrze jest i może być ruch.
Tancerz twór dziwny.
Bytomski wydział to filia krakowskiej PWST. Ale oni jakoś tak – nie przystają. Bo jak ma się mieć rozczochrany tancerz w dresie (który właśnie trzy godziny improwizował surrealne etiudy nabijając sobie siniaki na kolanach) do wystudiowanego emplois krakowskich studentek na obcasach? Ania opowiada o eleganckiej nauczycielce scen klasycznych, która załamywała ręce, gdy jej bytomskie studentki zziajane i z fryzurą w twórczym nieładzie wprost z sali baletowej wpadały na zajęcia. – Pani Profesor stroiła nas w zwiewne halki i uczyła dworskich ukłonów. Po trzech godzinach tarzania się po podłodze czułyśmy się jak w teatrze absurdu.
Wojtek robi szybkie porównanie studentów z Krakowa i tych z WTT: – Oni: ładnie ubrani, my – na każdych zajęciach w dresach. Oni: uczesani. Wyprasowani. Dziewczyny w makijażu. My: rozczochrani. Spoceni. Boso. Siniaki. Oni: skoncentrowani, my – niespokojni, z nadpobudliwością ruchową. Oni: wyimpostowani. Każde słowo tak pięknie brzmi w ich ustach. My trochę za dużo krzyczymy, mówimy chrapliwie, czasem za sceny słychać nasz przyśpieszony oddech. Ale za to mamy więcej możliwości ekspresji. Wszystko mamy w ciele.
Środkiem ekspresji tancerza teatru tańca jest ruch. Co wcale nie znaczy, że tylko taniec! To daje większe możliwości wyrazu, stwarza nowe. Sprawia, że aktor potrafi uruchomić w sobie dodatkowe pokłady emocji, wykreować rolę sięgając do szerszego arsenału możliwości. – Nie czuję się tancerką, raczej artystką, której jednym ze środków wyrazu może być ruch – mówi Kasia – Ale właśnie to jest najlepsze: mogę posłużyć się całą paletą różnych sposobów ekspresji, dowolnie je łączyć. Mogę tańczyć, ale nie muszę, tak jak aktor w teatrze dramatycznym może mówić, ale przecież też nie musi, jeśli znajdzie inne sposoby przekazania emocji. Te wszechstronne możliwości pozwalają na praktycznie nieograniczone poszukiwania w zakresie scenicznej ekspresji. – Tu nie chodzi o to, jakich użyje się środków, ale co się przekaże, jak się nimi zagra. Nie trzeba opowiadać, żeby zostać zrozumianym.
Wszyscy absolwenci WTT zgodnie przyznają, ze szkoła daje mocne podstawy i sporą perspektywę. Bo poza wypracowaną techniką tańca – uczyli się przede wszystkim tej nazywanej polską, ale dzięki regularnym warsztatom z pedagogami zjeżdżającymi do Bytomia z całej Europy, spróbowali się w najróżniejszych kierunkach tańca współczesnego – poza więc tym, mają dobre przygotowanie aktorskie. Realizowali taki sam program, jak studenci wydziału dramatycznego. Orientują się w zagadnieniach teorii tańca, sztuki, filozofii. Wykładowcy przynosili na zajęcia kolejne filmy, książki, zachęcali do konfrontowania własnej wiedzy z tym, co dzieje się na świecie, i to zarówno w strefie teatru, jak i sztuk pokrewnych. Miało być interdyscyplinarnie. Artysta, żeby tworzyć, nie może zasklepić się w swojej dziedzinie. Potrzebuje bodźców, wiedzy, nowych wrażeń. Z takim podejściem mają dziś szerokie rozeznanie w mało dostępnym świecie tańca współczesnego. Są na bieżąco, są krytyczni, potrafią odróżnić dobre przedsięwzięcie od działań okołoartystycznych. – Ludzie często kwitują: „aa, to po tym wydziale możesz tańczyć” – mówi Kasia – Odpowiadam: Nie. Po tym wydziale mogę wszystko.
Rzecz w tym, że nie wszyscy twórcy wiedzą, do czego artysty z dyplomem wydziału teatru tańca użyć.
Inna sprawa, że szkoła była dla nich pewnego rodzaju enklawą. Można było pozwolić sobie na wiele i niezależnie od ocen i wartościowania zetknąć się z dobrym przyjęciem; próbowanie czegoś nowego było mile widziane niezależnie od wyniku. Gdy opuszcza się szkolne mury, przychodzi konfrontacja z publicznością. I tę publiczność trzeba już sobie jakoś zdobyć.
A na kolację gryź ścianę
Co więc robią absolwenci WTT? Tułają się. Projekty niszowe, ambitne, trafiają się rzadko, jednak nie zawsze poziom artystyczny przekłada się na późniejsze potrzeby, w tym te zwyczajne, konsumpcyjne, które tancerz przecież, mimo całego uwielbienia dla sztuki, ma. Zatem: jeżdżą na przesłuchania, dobijają się do reżyserów, rozsyłają CV po teatrach i ośrodkach kultury. W tychże nie zawsze wiadomo, co z nimi robić. Tancerz? Akurat nie mamy żadnej wstawki baletowej w spektaklu, słyszą. Zajęcia z tańca współczesnego w domu kultury? Ale cheerleaderki już mamy! Taniec współczesny to wciąż nisza, o której nawet ludzie zajmujący się kulturą nie zawsze mają jakiekolwiek wyobrażenie. Więc cierpliwe tłumaczenia, że nie są „podgatunkiem aktora”, że mają te same umiejętności, co ich koledzy po wydziale dramatycznym, poparte w dodatku czymś jeszcze, wykraczającym poza klasyczne aktorstwo. Przekonują, że gotowość do pracy z ciałem i oswojenie z własną fizycznością tylko poszerza ich możliwości. A nie umniejsza umiejętności aktorskie. Zdarzało się, że słyszeli na próbach: „taniec, fajnie, fajnie, ale gramy”. – No i właśnie nie – mówi Kasia – Tego wcale nie trzeba rozdzielać. To można uzupełniać jedno drugim.
No i oczywiście castingi. Chociaż to ostatnie bywa frustrujące. Kasia: – Siedzisz sześć godzin w kolejce, by po pięciu minutach prezentacji przed nieco znużonym reżyserem usłyszeć: ale pani ma włosy nie w tę stronę.
Dlatego próbują na własną rękę. Niezależnie od całego uwielbienia dla sztuki, artysta miewa potrzeby finansowe, ot co. Artysta musi jeść. Wobec powyższego artysta musi czasem ograniczyć projekty, w których jako honorarium oferuje się „satysfakcję artystyczną” na rzecz tych czysto komercyjnych, przedstawień dla dzieci czy prowadzenia warsztatów. Starają się też robić coś sami. Wymyślają, próbują, angażują znajomych. Chcą tworzyć po swojemu, chcą czegoś, co przyciągnie publiczność przesyconą kolorowym mainstreamem. Choć bywa niełatwo: właśnie nadmiar i sprowadzenie kultury do rozrywki powszedniej sprawiają, że uwagę widza trudno utrzymać. Zwłaszcza czymś, co jest trochę dziwne. No bo o co właściwie w tym teatrze tańca chodzi? Publiczność przychodzi na spektakl i oczekuje baletu. Albo przynajmniej: ładnych strojów, kolorowych świateł i wpadającej w ucho muzyki. A tu zupełnie nie tak. Przyzwyczajony do rozkrzyczanej popkultury widz nie może się w grającym niuansami świecie teatru tańca odnaleźć.
Inne podejście: tancerz? I to jest zawód? Ludzie patrzą z mieszanką podziwu i pobłażania. Ach, tańczycie! Urocze. Pewnie umiecie zrobić szpagat? Piękni jesteście. Ale tak na serio to czym się zajmujecie?
Taniec wciąż jest postrzegany jako hobby, niegroźne dziwactwo, z którego należałoby jednak wyrosnąć i znaleźć sobie „poważne” studia. Już się nawet nie dziwią, gdy ktoś proponuje im występ, za który nie przewiduje się honorarium. Że taniec to praca, ciężka, fizyczna, angażująca tak ciało, jak i umysł, wielu zwyczajnie nie przychodzi do głowy. Jak i to, że o to nadmiernie eksploatowane ciało trzeba odpowiednio dbać, zapewnić mu właściwe warunki, a czasem i ponadwyrężanym kolanom i kręgosłupom zafundować fizjoterapię i rehabilitację. Cierpliwie powtarzają, że to właśnie ich zawód. Choć czasami bywa rozbrajająco: przy ustalaniu warunków finansowych spektaklu, organizatorka zrobiła wielkie oczy na pytanie o wysokość honorarium: jak to? Przecież macie przyjemność pokazania się na scenie!
Szkoły i szoły
Zostać dziś tancerzem – łatwizna. Najlepiej wybić się przez tzw. show. Idziesz do którejś ze szkół tańca (co najmniej kilka w każdym powiecie), wybierasz możliwie mało opatrzoną jeszcze technikę (taniec towarzyski i lyrical jazz są już passé , ale coś zawsze znajdziesz), trenujesz dwa razy w tygodniu ze dwa lata (warsztatami, technikami wspomagającymi, a już, Boże broń, baletówką, czy innymi tego rodzaju ekstrawagancjami, nie zawracasz sobie głowy) – i pora pokazać się światu. Eliminacje do któregoś z telewizyjnych programów, łut szczęścia, występujesz kilka razy na wizji w fantazyjnym anturażu, a dalej już leci. Zakładasz szkołę, promocje w centrum handlowym i na święcie gminy. Od kursantów nie możesz się opędzić – wszak jesteś tancerzem z telewizji! Na zajęciach kilkadziesiąt osób usiłuje stać się tym, kim jesteś ty. Twoje pięć minut. Tańczysz. Zarabiasz. Może wylansujesz jakiegoś następcę. Kółko toczy się od nowa.
Szkoły tańca wyrastają jak grzyby po deszczu. Poppingu, hip – hopu i wszystkich odmian jazzu można się uczyć niemal w każdym mieście. Niby dobrze, niby społeczeństwo więcej się rusza, ludzie stają się bardziej otwarci. Ale z drugiej strony – moda na taniec i taneczne show doprowadziła do przesytu. Mnóstwo szkół psuje rynek i kreuje wśród młodych ludzi nieprawdziwy obraz zawodu tancerza, jako łatwej profesji, w której najważniejsze jest, czy robisz ponadszpagaty i w której można się szybko wybić. Poziom zajęć też często pozostawia sporo do życzenia – zbyt liczne grupy, zaś sami prowadzący – nierzadko, poza wyuczoną na kursie techniką, o tańcu nie mają pojęcia. O elementarnej wiedzy z zakresu anatomii czy fizjologii nie wspominając. A zajęcia prowadzone przez amatora mogą na dłuższą metę przynieść więcej szkody niż pożytku. Nierównomierne obciążenia, rozciąganie na siłę bez znajomości podstawowych zasad fizjologii czy wykonywanie elementów cały czas na tę samą stronę (bo tak potrzeba do układu) to prosta droga do nadwyrężeń czy kontuzji. Ale tu liczy się efekt. Ma być równo, kolorowo i w synchronie. I szybko. Potem na scenę wychodzi zespół wyglądający jak grupa klonów i w idealnej zgodzie odtwarza dwuminutową choreografię. Że żaden z tancerzy nie potrafi powtórzyć ad hoc prostej kombinacji po przekątnej to inna rzecz. Są oklaski, piski i błyski fleszy.
W tym kontekście pięcioletnie studiowanie w odległym od metropolii Bytomiu nie wydaje się pomysłem szczególnie pociągającym.
Taniec. Ale nuda.
Zapytani, co wpisaliby w rubryce „zawód” zamyślają się na chwilę. – To nie jest tak, że kończysz taki i taki wydział i oto proszę, jesteś sklasyfikowany jako artysta – mówi Natalia – Jesteś tancerzem, aktorem, choreografem, performerem – łączysz w sobie rożne możliwości pracy, ileś sposobów wypowiadania się. Szkoła pokazuje sposoby kreacji, ale co z tego weźmiesz i jak wykorzystasz to już twoja sprawa.
Dlatego zwracają uwagę, że bycie tancerzem współczesnym to nie tylko kwestia wypracowanej techniki; chodzi bardziej o umiejętność pracy z ciałem, użycia ruchu jako formy ekspresji, rodzaj gotowości do wypowiedzenia się przez fizyczność. Chociaż niekoniecznie musi to być choreografia w jej tradycyjnym rozumieniu.
Natalia – jak na tancerkę – zaskakująco: – Taniec jest super nudny. I tłumaczy: – Nie znoszę spektakli, w których za wszelką cenę chce się wszystko dopowiedzieć, opisać, nazwać. To pretensjonalne. I zupełnie nie o to chodzi. Trzeba być na tej scenie. Po prostu. Bo tak naprawdę w teatrze liczy się osobowość. Aktorstwo, technika – to sprawy drugorzędne. Do pokazania emocji mogą wystarczyć najprostsze środki. Taniec – czasem to może być za dużo.
Kasia: – Nie jest tak, że albo tańczysz, albo grasz. To konglomerat, rodzaj elastyczności, gdy jedno uzupełnia drugie.
Absolwenci WTT zgodnie podkreślają, że starają się rozumieć spektakle teatru tańca jako całość, gdzie sprawą podstawową jest temat. Sposób realizacji, użyte środki – to drugorzędne. Uważają, że to dobrze, że mogli poznać ich wiele, bo mogą pozwolić sobie na różnorodność, otwartość, swobodne balansowanie między formami. Lubią grę niuansem, tę złożoność, która sprawia, że to co robią, staje się niejednoznaczne i pozostawia widzowi pole do własnej interpretacji. Te pęknięcia, te migotania, one są ciekawe. Niuans bywa bardziej namacalny od faktu. Takie pełne treści milczenie, pełen bezruchu taniec.
Uparcie dopytuję, co w tym kontekście z niebywale dziś popularnymi szkołami tańca. Spektaklami, które szturmem zdobywają ośrodki kultury i ramówki telewizyjne. Przecież niektóre zespoły mają naprawdę niezłych technicznie tancerzy. Zatem co myśleć o spektaklach skąpanych w kolorowym świetle, z taneczną egzaltacją godną sprawy wielkiej, gdzie każda czternastolatka wyrzuca nogę pod sufit (że technicznie nie tak, już mniejsza)? Co ze spektaklami grającymi na sentymentalnym wyobrażeniu o sztuce tańca, z poetycznymi tytułami w stylu Paulo Coelho? Co z nimi wszystkimi?
Odpowiedź, po namyśle, z półuśmiechem: „Nooo… dobrze, że coś robią”.
Co tancerz miał na myśli
Jak to jest z tą publicznością? Otóż publiczność tańcowi współczesnemu wciąż jeszcze raczej się dziwi i przygląda podejrzliwie. Poza hermetyczną grupą ludzi, którzy mieli z tą dziedziną styczność, publiczność w kwestii „teatr tańca” jest raczej niedoinformowana. Nie wie, co o tej transparentnej, mało linearnej sztuce myśleć. Bo co to właściwie jest? Teatr, performance, happening? Widz za wszelką cenę chciałby sklasyfikować, ogarnąć, wiedzieć, w czym rzecz. A tu nic z tego, dookreślenia brak. Półmrok. Przaśnie. Muzyka dziwna. Chwilami muzyki wcale nie ma i wtedy już zupełnie nie wiadomo, o co temu tancerzowi chodzi. I czy to właściwie aby jest tancerz? Przecież nie kręci piruetów i ani razu nie zrobił szpagatu. A poza tym: o czym ten spektakl jest?
– Ludzie lubią, żeby im coś nazwać. Najlepiej, żebyśmy siedzieli i opowiadali jakąś historię, potem możemy ewentualnie wstać i zatańczyć krótki układ – a potem znowu siadamy i akcja toczy się dalej – mówi Kasia. Wielu tak właśnie wyobraża sobie teatr tańca. Znów rozłączne i dosłowne traktowanie obu dziedzin. Widz lubi być doinformowany, znać libretto, śledzić intrygę i doczekać błyskotliwej puenty. Nikt nie ma ochoty wyjść na ignoranta, który nie połapał się, o co w przedstawieniu chodziło.
A tu można nie wiedzieć. Trzeba poczuć.
– Sztuka nie może być przegadana, bo w końcu spłaszczymy ją do poziomu telenoweli – uważają absolwenci WTT. Dlatego konsekwentnie starają się pokazać, że nie trzeba opowiadać i definiować, żeby widza poruszyć. Wolą proste środki i sposoby, odwołują się bardziej do emocji niż do rozumu. Kasia: – Na scenie nie musi dziać się nie wiadomo co. Nie musisz krzyczeć, nie musisz wszystkiego za wszelką cenę tłumaczyć. Nie musisz nawet tańczyć – ale koniecznie musisz coś wyrazić. A jakich użyjesz do tego środków – to twoja rzecz. I, tak naprawdę, drugorzędna.
– Można powtarzać jedno słowo w kółko, można chodzić z kąta w kąt – i jeśli to ma ekspresję, jeśli robisz to z jakiegoś powodu i w ten akurat sposób potrafisz coś przekazać – widz też to poczuje – mówi Natalia – Jest tak dużo możliwości. Nadmiar techniki potrafi czasem zupełnie zatrzeć to, co w teatrze najistotniejsze.
Czyli wyraz.
Więc i tu długa droga. Publiczność o tańcu wie niewiele, ale nie wynika to z niechęci czy braku zainteresowania. To raczej wciąż za mało okazji, by poznać. Nisza. Z jednej strony warto ten stan rzeczy zmienić. Taniec współczesny trzeba propagować, rozpowszechniać, dużo jeszcze jest tu do zrobienia, pokazania, zrealizowania. Z drugiej strony – jak ze wszystkim – sztuka zawsze bywa pewnego rodzaju enklawą. Komercjalizacja może być sztuki zaprzeczeniem.
Taka piękna dychotomia
Oczywiście wcale nie jest łatwo zrobić poruszający spektakl używając minimalistycznych środków, obywając się bez bogatej scenografii i zagrań „pod publiczkę”, ułatwiających widzowi percepcję, a artyście – przekonanie widza do projektu. Ale zgodnie uważają, że warto koncentrować się na formach mniej oczywistych. Znaczenie ma dla nich spektakl intrygujący niedopowiedzeniem i aktor z osobowością. Trzeba próbować, szukać – to zawsze lepsze niż wtórność i półśrodki.
Zwłaszcza, że jest u nas przecież długa tradycja teatralna. Lubią Kantora, Grotowskiego, współczesny off. Zacieranie granic, niejednorodność. W takim teatrze jest miejsce na wszystko: na ruch, na głos, na wizję, na improwizację. Chcą próbować po swojemu, choćby się mieli czasem sparzyć. To uczy.
Kasia pojechała kiedyś na przesłuchanie do Ultimy Vez. To jeden z najsłynniejszych zespołów tańca współczesnego na świecie. – Chciałam się sprawdzić, ale w pierwszej chwili miałam raczej zamiar natychmiast zwiać – śmieje się Kasia – Wchodzę na salę, a tam tancerze z najlepszych szkół. Każdy robi taką rozgrzewkę, że nie wiem, w którą stronę patrzeć. Technicznie rewelacyjni, pewni, rozciągnięci, nadszpagaty w każdą stronę. Pomyślałam „co ja tu robię, przyjeżdżam z tego Bytomia i startuję do najlepszego teatru na świecie?!” Zaczęłam rozglądać się za wyjściem. Szybki telefon do domu. „Uciekasz?” – w głosie mamy lekka ironia. Została. Gdy przyszło do improwizacji, okazało się, że wcale nie odstaje od innych, więcej, potrafi współgrać z ludźmi kształconymi w innych ośrodkach jak równy z równym. Że ma coś do pokazania. – Pomyślałam potem, że to nie jest „tylko jakiś Bytom”. To aż Bytom. Mój.
Wszyscy zgodnie: nie ma sztywnych podziałów. Nie wiadomo, gdzie kończy się taniec, a zaczyna teatr, ale te definicje nie muszą być ważne. Teatr się zmienia, jest materią, którą można formować i przekształcać, w której wciąż jest coś nowego do powiedzenia. Arsenał środków do wykorzystania – niewyczerpywalny. Najciekawsze są niuanse, one bywają bardziej namacalne niż fakty. Rzecz w tym, by umiejętnie ich użyć, zagrać – czasem prosto, minimalistycznie – tak, by poruszyć w sobie i w widzu to, co zostawi jakikolwiek ślad.
– Nieważne, co zrobisz na scenie, ważne, jak to zrobisz i co dzięki temu osiągniesz – mówi Natalia – Najistotniejsze są emocje. Trzeba zostawić widzowi miejsce na własne dopowiedzenia. Wtedy to zagra.
Kasia: – Jeśli uda się sprawić, że ktoś na widowni zareaguje, że coś poruszy go fizycznie, naskórkowo, że zapamięta wrażenie, że potem coś będzie krążyło po głowie jakiś czas – to właśnie będzie to, co być powinno.
Ania mówi krótko: – Nie opowiadać. Poczuć.
I to właśnie tancerz miał na myśli.