Rod Stewart w Krakowie – stary lis, młody bóg. Kraków znowu poczuł, co to znaczy żyć!

08.05.2025, Tauron Arena. Kraków. Koncert, po którym wszystko grało – oprócz kolan.

Mogę się śmiać z TikToka, mogę nie kumać gen Z, mogę rano zgięty jak paragraf szukać okularów, których nie mam na nosie – ale jak wchodzę na koncert Roda Stewarta, to wracam do siebie. Do czasów, kiedy muzyka miała coś do powiedzenia, a dźwięk robił cię lepszym człowiekiem, nie produktem.

Rod – stary, ale nie do zdarcia

Gość ma osiemdziesiątkę. Na liczniku. Bo w sercu i w nogach ma może trzydzieści. Wyszedł na scenę w Krakowie z energią, której brakuje połowie dzisiejszych „gwiazd”. Uśmiechnięty, wyluzowany, ubrany jak ktoś, kto wie, że nie musi niczego udowadniać. Bo już dawno udowodnił.

Nie napina się. Nie udaje młodszego. Po prostu robi swoje – lepiej niż kiedykolwiek. „Infatuation” na wejście? Bang. Od razu wiadomo, że to nie nostalgia tour dla emerytów, tylko pełnokrwisty wieczór z legendą.

Publika – przekrój jak na woodstockowym polu, tylko bez błota

W Tauronie pełno. Totalnie. Starsi, młodsi, dzieci rocka i ich dzieci, które przyszły sprawdzić, o co chodzi. I chyba zrozumiały – bo ta energia, ta jedność, ten wspólny śpiew – to nie był koncert, to było rockowe zgromadzenie ducha wolności.

Hity leciały jak z gramofonu bogów

Nie było zmiłuj. „Forever Young”, „Maggie May”, „Da Ya Think I’m Sexy?”, „Baby Jane”. Każdy utwór – to jak spotkanie z dawnym przyjacielem, który wcale się nie zestarzał.
A potem „I Don’t Want To Talk About It” – i nawet największe chłopy miękły. Refren ryczany przez tysiące gardeł, każda nuta celna, każde słowo trafiało w sedno.

„Sailing”? To nie była piosenka – to była modlitwa o spokój duszy. A w tle ekran i wielka, biało-czerwona flaga. Bez patosu, bez zadęcia – po prostu znak, że Rod wie, gdzie jest. I że to dla niego ważne.

Covery – hołd zrobiony z sercem, nie z kalkulatorem

„I’d Rather Go Blind” – zagrane z taką duszą, że Etta James w niebie pewnie nalała sobie whisky.
„If You Don’t Know Me By Now” – emocje, których nie da się podrobić.
„Proud Mary” – wersja Tinowa, ale odpalona jakby to była punkowa rewia. Rod i jego zespół dali z niej rockowo-soulową bombę.

Zespół? Dream team z dzielnicy funk i soul

Zespół Roda to nie dodatek. To fundament. To maszyna, która chodzi na miłość do muzyki, nie na baterie. A Jimmy Roberts – ten saksofonista? Czarnoskóry magik dźwięku, co z każdym solo leczył duszę. Gdy zagrał w „Rhythm of My Heart”, nie było osoby bez ciar.

Chórzystki? Kosmos. Dziewczyny, które wyglądały jakby przyszły z planu teledysku Prince’a, grały na skrzypcach, śpiewały jak niebiosa i jeszcze zdążyły zachwycić pół Tauronu choreografią.

A potem…

„Lady Marmalade” – i nagle zrobiło się gorąco

Bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia – wjechał ten numer. „Lady Marmalade”. Ale nie festynowa wersja. To był funk, soul, seks i groove w jednym.
Wokal – tak potężny, że ściany się ruszyły.
Ruch sceniczny – jakby burleska z Nowego Orleanu zderzyła się z „Hair” i wybuchła na scenie.
„Voulez-vous coucher avec moi ce soir?” – i nikt się nie śmiał. Wszyscy słuchali jak zahipnotyzowani.

To był moment pełnej wolności, bez granic, bez wstydu. Tylko muzyka, ciało i głos. Prawdziwa, dzika radość. I Rod – stojący z boku z tym swoim łobuzerskim uśmiechem, jakby mówił: „widzicie, co stworzyłem?”

Finał? Płynący na dźwiękach jak na falach

„Sailing” kończy wieczór. Powoli, czule, z potężną emocją. A na ekranie – polska flaga.
Nie było krzyków, nie było rac. Była cisza pełna szacunku. I wspólne śpiewanie.
To nie była wojna. To była miłość. Do muzyki. Do ludzi. Do życia, mimo lat i zmarszczek.

Rod Stewart – osiem dych na karku, ale głos, serce i jaja większe niż niejeden młody z playlisty Spotify. A my? Wyszliśmy z Tauronu zmęczeni, spoceni, z rozmokłymi oczami i uśmiechem, który jeszcze nie zszedł.

Agencja Live Nation wie kogo sprowadzić do Krakowa, żeby ten był zakorkowany nawet w nocy 🙂

Foto © Sławomir Natoński. All rights reserved.

Sławomir Natoński
Sławomir Natoński

Dj (w stanie spoczynku) z 20 letnim stażem, obecnie pracownik biurowy banku, który zaczyna żyć, po wyjściu z pracy, wraz z pierwszym spustem migawki. Fotografuje “od zawsze”. Pierwszy aparat, który dostał, rozebrał do ostatniej śrubki i nigdy nie złożył. Dopiero następny pchnął go w ten zaczarowany, zatrzymany w czasie świat. Zdjęcia robi dlatego, że lubi, nie musi. Jak sam mówi – czasem wystarczy jedno zdjęcie żeby oddać atmosferę konkretnego wydarzenia. Pasjonat muzyki reprodukowanej w najwyższej jakości – audiofil ale nie ortodoksyjny. Rowerzysta - turysta, który przejechał pół Polski, a drugie pół planuje.

Artykuły: 29
Przejdź do treści