Ostatniemu Klezmerowi – relacja z koncertu w Synagodze Tempel

Koncert Ostatniemu Klezmerowi, który odbył się 22 sierpnia 2023 roku w Synagodze Tempel, był kolejnym wydarzeniem w ramach Pierwszego Festiwalu Klezmerskiego na krakowskim Kazimierzu. Podobno znalezienie w sobie sposobu wykonywania muzyki klezmerskiej to bardzo trudna sztuka. Czy zatem artystom prezentującym się na scenie udało się tego dokonać?

Ostatni klezmer, czyli kto?

Leopold Kozłowski-Kleinman był polskim pianistą, kompozytorem i dyrygentem. Jego historia jest niezwykła ze względu na rolę ostatniego klezmera Galicji. Był żywym spadkobiercą przedwojennej tradycji klezmerskiej w Polsce. Jego życie i twórczość były hołdem dla kultury i dziedzictwa żydowskiego, a jednocześnie przypominały o niezłomności ludzkiego ducha w obliczu historii pełnej przeciwności.


Choć muzyka klezmerska ma swoje korzenie w obrzędach religijnych żydowskiego kultu, jest prawdziwą opowieścią o przekształceniach i ewolucji dźwięku. W czasach dawnych była głęboko zakorzeniona w obrzędach i rytuałach religijnych, pełniąc rolę towarzyszki modlitw i celebracji. Jednak z biegiem czasu przekształciła się w coś znacznie bardziej zmysłowego i ekspresyjnego. To właśnie na koncertach takich jak ten odkrywamy jej drugie oblicze – melodyjne, taneczne i pełne życia dźwięki. Mogliśmy doświadczyć podróży przez różne nurty – od tajemniczych melodii po wesołe, taneczne rytmy. Muzyka klezmerska to fascynujący dźwiękowy kalejdoskop, który łączy w sobie historię, tradycję i przemijający czas, zapraszając nas do tańca w rytmie emocji i wspomnień.

Kocham muzykę, która żyje. Nie lubię szarpidrutów.”

To słowa Leopolda Kozłowskiego-Kleinmana z wywiadu udzielonego w Radiu Kraków w 2005 roku. Nie mam wątpliwości, że z koncertowego wykonania swoich utworów byłby zadowolony. Skrzypce, akordeon i kontrabas – tylko tyle, a może aż tyle instrumentów było kluczem otwierającym drzwi do duszy kultury żydowskiej. Mateusz Dudek, Dawid Czernik i Mateusz Frankiewicz opowiadali historie, przenosząc nas w czasie i przestrzeni do dawnych wiosek i uliczek. Muzycy bawili się melancholią i radością. Snuli smutne melodie, by zaraz przekształcić je w wirujące tańce. To było spotkanie z muzyką, która nie tylko grała, ale opowiadała historie życia, miłości, utraty i nadziei. Wszystko odbywało się na granicy improwizacji i wciągało coraz bardziej z każdym kolejnym taktem. W warstwie muzycznej działo się naprawdę dużo, ale nie było w tym żadnej przesady ani przesytu. Mogłabym tak zachwalać muzyków jeszcze przez kilka kolejnych akapitów.

Tym bardziej zdziwiła mnie informacja, że w języku polskim słowo klezmer nabrało bardziej negatywnych konotacji: kiepski muzyk grający bez miłości do muzyki, a tylko dla pieniędzy, tzw. grający „do kotleta”. W swoim pierwotnym znaczeniu ten termin oznaczał muzyka o specyficznych, niemniej wysokich umiejętnościach i to znaczenie zdecydowanie bardziej pasuje do artystów, którzy wystąpili tamtego wieczoru.

A gdzie w tym wszystkim wokalistka? Przecież utwory instrumentalne przeplatały się z tymi śpiewanymi. W pierwszej części koncertu wykonania Ewy Warty-Śmietany do mnie nie przemawiały. Nie wynikało to jednak z bylejakości ani braku umiejętności, bo tego na pewno nie można jej zarzucić. Problem dla mnie stanowił dobór repertuaru. Żartobliwe teksty podane w mocno kabaretowym, przerysowanym stylu nie współgrały z moim poczuciem humoru. Zrzucam jednak całą winę na mój wiek. Na publiczności zasiadali głównie ludzie co najmniej dwadzieścia lat starsi ode mnie i wyglądali na wyraźnie rozbawionych w momentach, kiedy ja powstrzymywałam grymas zażenowania na twarzy. Czyżby chodziło o różnicę pokoleń?

Ta sytuacja jest doskonałym przykładem tego, że dźwięki lepiej znoszą próbę czasu niż słowa. To oczywiście moje prywatne zdanie, a nie żadna teoria naukowa. Odnoszę wrażenie, że muzyka starzeje się jakoś tak z większą godnością i nabiera szlachetności. Teksty, szczególnie te o zabarwieniu humorystycznym, z biegiem lat i zmian społeczno-kulturowych mogą powoli tracić sens, odrywać się od kontekstu i budzić co najmniej mieszane uczucia.

W drugiej części koncertu wokalistka pokazała się z bardziej lirycznej strony i w moich oczach zrehabilitowała się za niezbyt przekonujący początek. Może dlatego, że utwory poruszały uniwersalne tematy? Śpiew Ewy Warty-Śmietany był nie tylko melodyjny, ale przede wszystkim emocjonalny. Tego trochę brakowało mi w pierwszej części. Na pierwszym planie każdego dźwięku były emocje, które przekazywały historie i uczucia tkwiące w głębi muzyki klezmerskiej. To była prawda wyśpiewana na scenie. Moment, w którym dźwięki stały się językiem uczuć rozumianym przez każdego i współgrały z muzykami, tworząc harmonię, która wypełniała przestrzeń.

W gorący sierpniowy wieczór Synagoga Tempel stała się areną dla dźwięków, które przeniosły nas w czasie i przestrzeni. Zanurzyliśmy się w magicznym świecie klezmerskiej muzyki, która stała się mostem łączącym nas z przeszłością i zapraszającym do wspólnego tańca z dźwiękami i historiami.

Monika Słupek
Monika Słupek

Studentka biofizyki. Sopran w chórze rozrywkowym, z różnym skutkiem próbuje grać na gitarze. Uwielbia zabiegany tryb życia oraz ciągły rozwój, sport i muzykę pod każdą postacią. Słucha bardzo różnorodnej muzyki z naciskiem na tę mało komercyjną. Noce poświęca na wyszukiwanie ciekawostek muzycznych.

Artykuły: 47
Przejdź do treści