-
Telefon: + 48 696 996 410
-
Email: kontakt@muzyczny-krakow.eu
„Może się zdarzyć, że magia…”. Relacja z Festiwalu Filmowego „Dwa Brzegi” 2017
No i znowu lato jest. Nieśpieszne. Trochę duszne. Trochę za krótkie. Wieczory letnie to mają do siebie, że coś pulsuje w powietrzu i spokoju nie daje; czegoś nowego się człowiekowi chce, coś dokądś człowieka gna. Nas akurat poniosło do Kazimierza Dolnego nad Wisłą. Znowu. Bo tam są brukowane ulice i we wtorek na rynku można kupić lawendę. Bo promy. Bo filmy. No to gdzieżby?
Doroczna obecność na Festiwalu Dwa Brzegi to już nawyk. Na przełomie lipca i sierpnia w Kazimierzu i Janowcu jest przegląd kina. Oczywiście festiwali filmowych mamy wokół mnóstwo; w ogóle ostatnimi czasy kraj nasz, można powiedzieć, festiwalem stoi. Ale ten akurat Festiwal jest taki w sam raz. Kazimierz to nie metropolia, więc wszędzie blisko: raczej kameralnie, zdecydowanie bezpretensjonalnie. Kina, w których projekcje odbywają się równolegle (a właściwie: „na zakładkę”) są tylko dwa. No, powiedzmy, że trzy, bo jeszcze jedno pod gołym niebem. Odpada więc – a w każdym razie ulega znacznemu ograniczeniu – dylemat, kiedy i na co. Chociaż w tym roku nakładały się z reguły akurat te punkty programu, które nas interesowały. No ale czyż byt nasz nie składa się z wyborów? Zresztą – jak już wspomniano – na szczęście wszędzie blisko.
Dyskutować, który film najlepszy, to sprawa niebywale subiektywna i za to się w żadnym razie zabierać nie będziemy. Publiczność w swoim plebiscycie wybrała kanadyjsko – irlandzką biografię „Maudie”. Nieprzewidująca recenzentka ten akurat film pominęła. Mało na razie można o nim gdziekolwiek przeczytać, poza tym, że dostał parę nagród festiwalowych i opowiada historię kobiety, która zaczyna malować „dla poprawy estetycznej” (translacje internetowe są niezawodnym gwarantem interesującej lektury), a jej sztuka okazuje się budzić tyle niezwykłe, co niespodziewane zainteresowanie. Równie niezapowiedziana jest relacja głównej bohaterki z pewnym człowiekiem i o tym przede wszystkim się w filmie opowiada. Podobno. Obsada obiecująca. Polska premiera zapowiadana jest na koniec września – proszę mieć na uwadze.
Recenzentkę najbardziej wciągnęły „Zwierzęta” Grega Zglinskiego (tego od „Całej zimy bez ognia”) – bo to przemyślany, dopracowany film o tym, że wszystko wokół nas jest, prawdopodobnie, relatywne. My tu w redakcji bardzo tę myśl lubimy. No i temat niewyczerpany, chociaż trudno się za niego dobrze wziąć. A tu proszę.
Reżyser to niewysoki człowiek w dżinsach; z publicznością rozmawia uprzejmie i rzeczowo i z całą pewnością dobrze wie, o czym i jak chce opowiadać. W niewymuszony sposób balansuje między gatunkami i – co się nieczęsto przy takim mariażu udaje – mieści w „Zwierzętach” wszystko, co zmieścić powinien. A utrzymanie równowagi między powagą a niedosłownością, sarkazmem a wzruszeniem, niedopowiedzeniem a precyzją – to pewna sztuka jest. Niemniej – oklaski były powściągliwie, pytania widzów trochę obok i nie będzie to raczej film co rusz nagradzany, modny ani taki, co to na niego przyjdzie w sobotę do multipleksu tłum z popcornem. Na szczęście. Państwo oczywiście zechcą się wybrać.
Choć gdybym się już miała czepiać – muzyka średnia. Monotonna. Gładka. Za ładna. Rzadko taką zapamiętuję. A przydałby się jeden akcent, który by się potem człowiekowi kojarzył, trzymał się głowy i znudzić nie chciał.
Co do oklasków – jedne z porządniejszych były na „Party”. Słusznie zresztą. To najczystszy współczesny klasyk, a przy tym kino, jakiego festiwalowicz z reguły oczekuje. Kameralnie, teatralnie, w czarno – białych ujęciach. Gorzko, lecz bez histerii. Śmiesznawo. (Państwa sprawozdawczyni kompletnie nie potrafi chichotać w tych samych miejscach, co Publiczność. Co nie znaczy, że nie docenia sardonicznego humoru; ba, zdecydowanie takowy lubi). Wracając do obowiązków: szanujący się recenzent pewnie by napisał, że „Party” to „inteligentna satyra na dzisiejszą klasę wyższą” czy coś w tym duchu i byłoby to spostrzeżenie absolutnie prawidłowe. Sumienny żurnalista dodałby, że film zelektryzował tegoroczne Berlinale. Zupełnie możliwe. Recenzentka potwierdza, dobrze się oglądało. Możecie Państwo z czystym sumieniem dać wiarę przytoczonym informacjom, tytuł zapamiętać i wybrać się do kina we właściwym czasie.
Ulubiona sekcja recenzentki to ta z filmami muzycznymi, w tym roku jednak najwyraźniej przeznaczona dla ciut innej grupy docelowej. No trudno, musi być jakaś demokratycznie uogólniona sprawiedliwość. Tym razem przyszła pora na elektronikę. Madonnę. Nową Zelandię. Meksyk. Punkty programu dla absolutnych koneserów. Wśród tego wszystkiego Saura – w porównaniu z czymkolwiek wcześniejszym, choćby „Tangiem” trochę nużący i bez tempa. A gdzieś pomiędzy: to, na co się czekało. Trochę folku, trochę jazzu. Dobre filmy, niby fajnie, ale jednak był niedosyt. Nie dość elektryzująco. Mało filmów, co to się po seansie siedzi pół nocy i wyszukuje kolejne numery ścieżki dźwiękowej. Nic przejmującego tak, by ociągać się z wyjściem do ostatniej linijki końcowych napisów. A bywało już tak w Kazimierzu przecież.
Niezupełnie w tej kategorii coś pobliskiego: ‘”Bobbi Jene”, dokument. Tytułowa bohaterka to tancerka związana z izraelskim Batsheva Dance Company. Kapitalny zespół, skądinąd. Film niezły, ale my w zasadzie nie o tym. Otóż akcja rozgrywa się w momencie, gdy Pani Bobbi postanawia z grupy odejść – co niejednemu tancerzowi pewnie nie może się pomieścić w głowie. Bo spektakle Ohada Naharina to najczystsze piękno. Szorstkie takie. Chropawa liryka wysokiej próby. Grubo ciosany romantyzm. Choć współczesny – i to do cna. Bez podchwytliwości. Muzyka zestawiona tak, że przejmuje do szpiku. I taniec: miks topornego z najstaranniejszą neoklasyką. Taki, co to przykuwa uwagę najmniejszym ruchem ręki. Proste gesty. Żywioł – ale wstrzymywany. Te wszystkie ostinata, kanony i co tam jeszcze trzeba. I ludzie: żywi, przejmujący, z krwi i kości. Żadnej pozy, żadnego puszenia. Żadnego „patrzcie, jaką ekskluzywną prezentujemy tu sztukę”. Recenzentka nie mogła się napatrzeć, choć w „Bobbi…” Batshevy było na korzyść tytułowej bohaterki, symbolicznie (co zrozumiałe). A tytułowa bohaterka tańczy świetnie, choć stanowczo zbyt ekstrawagancko.
(Natomiast spektakle Naharina da się, w zasadzie, oglądać hurtowo. Co się w przypadku tańca nie zdarza często. Zwłaszcza recenzentce).
A w kinie na widowni pustawo. Wiadomo – gdy w zapowiedzi stoi, że będzie o tańcu, przeciętny widz wyobraża sobie, że znów każe mu się słuchać opowieści o tiulach, krwawiących palcach i pinezkach w pointach. I na wszelki wypadek omija.
Recenzentka obejrzała jeszcze parę innych filmów, pochodziła po mieście, nabyła wazon z grubego szkła, zjadła kilka znakomitych śniadań w towarzystwie restauracyjnego kota i pooglądała nocne niebo nad Wisłą. Promem tym razem nie płynęła, bo była w nastroju mocno kinowym i większość czasu przesiedziała w festiwalowych namiotach.
W tym roku największe wrażenie zrobił jednak koncert.
Ten Pan już niby był na playliście, niby grał parę koncertów w okolicy, niby nawet jest z Krakowa – i to „znajomy znajomych” – a jednak trzeba było gwieździstej nocy, migoczącego drona nad głową i knajpianego ogródka w Kazimierzu, żeby Państwa recenzentka przepadła na rzecz Gypsy and The Acid Queen. A najlepiej to wychodzi, gdy się „przepadnięcia” nie planuje: wchodzi człowiek „na moment” i od razu staje się jasne, że to jest to. Z tym oto stanem rzeczy mamy tu do czynienia: Pan Kuba Jaworski brzmi hipnotyzująco, bluesowo, poetycko i od pierwszej chwili – przyciąga. Głos ma trochę chropawy, a muzykę gęstą, lecz bez przekombinowania. Nieoczywistą. Bez zadęcia. Brzmi onirycznie, lecz żadne to sentymentalizowane nijakości. Co rusz dreszcz przebiega po plecach. W przerwach Pan Gypsy coś tam mówi, trochę się po scenie krząta, ale to akurat mniej ważne, bo gdy się już człowiek wciągnie, drobiazgi umykają. A chociaż na scenie wykonawca jest jeden, a Państwa recenzentka się dotąd zawsze upierała, że musi być perkusja, że musi być bas i że generalnie syntezator i „elektroniczny perkusista” są na „nie” – to tym razem podobało się i tak. Pan Jaworski gra na gitarze i wszystkim, co tam jeszcze ma dookoła, śpiewa, trzeszczy drobnym instrumentarium – i radzi sobie z całym tym zestawem nadspodziewanie sprawnie, nie gubiąc przy tym nastroju i koncentracji. Podoba się tak Państwa recenzentce. Płyty słucha w kółko. I chciałaby więcej. Czytelnikom też poleca.
A do tego niezmiennie poleca Dwa Brzegi, Kazimierz i festiwalowe filmy, gdy wejdą do kin. Proszę szukać tego „swojego”, co przejmie i zostanie w głowie. Wiadomo, że wcześniej się trzeba będzie naoglądać, nachodzić, naszukać; czasem się wyjdzie lekko skonsternowanym, czasem w niedosycie. Czasem się nie trafi, czasem zapowiedź trochę omami, czasem w trakcie seansu myśli umkną. Ale samo się nie obejrzy. Każdy początek, ten moment, gdy gasną światła, to elektryzująca obietnica. I któregoś razu się wyjdzie w zachwycie. To się zawsze może zdarzyć.