UWAGA

Strona zawiera wysokiej jakości zdjęcia. Prosimy o oglądnięcie ich na ekranie KOMPUTERA. Przeglądanie na SMARTFONIE, nie oddaje ich wartości.

Nguyên Lê i Ngô Hồng Quang w Muzeum Manggha – relacja

Są takie koncerty, które na długo zapadają mi w pamięci. Wychodzę z nich i myślę, że za taką muzyką mogłabym pojechać na drugi koniec kraju i zapłacić wszystkie pieniądze, bo naprawdę warto. Jednak najczęściej są to koncerty gdzieś w pobliżu – kameralne, niepozorne wydarzenia, jakby kontrastujące z rangą wykonawców. Tak też było w przypadku koncertu Nguyêna Lê i Ngô Hồng Quanga w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha w Krakowie. Jak to możliwe, że występ gwiazdy wytwórni ACT w duecie z niesamowitym wirtuozem tradycyjnych instrumentów wietnamskich był tak słabo promowany? Oczywiście bardzo przyjemnie słucha się koncertu w małym gronie, ale kiedy nawet połowa sali nie jest wypełniona, zaczyna się już robić dziwnie. A przede wszystkim trochę wstyd, bo nie był to występ artystów nieznanych. Na szczęście niewielka publiczność spisała się na medal i doceniła kunszt Wietnamczyków.

Wybierając się na koncert miałam już w głowie dźwięki płyty Hà Nôi Duo, którą Nguyên Lê i Ngô Hồng Quang nagrali w zeszłym roku z towarzyszeniem świetnych muzyków, m.in. trębacza Paolo Fresu. Byłam bardzo ciekawa, jak te kompozycje zabrzmią w duecie, co się zmieni i co wygra – wpływy tradycji czy jazzrockowa energia? Na szczęście w muzyce nic nie musi wygrywać, zwłaszcza, jeśli na scenie pojawiają się artyści, którzy z tak ogromną świadomością i wiedzą muzyczną przetwarzają swoją tradycję. Nawet na chwilę nie odpłynęłam myślami poza salę, w której odbywał się koncert. Nguyên Lê i Ngô Hồng Quang stworzyli spójną, transową i bardzo charakterystyczną, osobistą opowieść.

Tradycje Wchodu i Zachodu na każdym kroku ścierały się tutaj i dialogowały ze sobą. Niewątpliwie więcej brzmienia europejskiego dostarczał Nguyên Lê – fantastyczny gitarzysta, którego styl można rozpoznać od pierwszego dźwięku. Mimo że artysta często imituje brzmienie instrumentów tradycyjnych i wykorzystuje pentatonikę, w jego poszukiwaniach dominuje jazzowa harmonia i rockowa energia. Nie oszczędza słuchacza, używa dużo pogłosu i elektroniki. Na koncercie odpowiadał także za obsługę komputera i syntezatora, co sprawiło, że artyści mieli jeszcze więcej dźwięków do wykorzystania. Nie przepadam za perkusją elektroniczną, zawsze wydaje mi się pozbawiona życia i sztuczna, tym razem jednak warstwa ta była dobrze wyważona. Nguyên doskonale panował nad elektronicznym urozmaiceniem, ale przede wszystkim dał się poznać jako niesamowity gitarzysta. Jego improwizacje były porywające i wirtuozowskie, choć mnie najbardziej zachwycił w spokojniejszych fragmentach. Tam, gdzie był tylko tłem harmonicznym, działy się rzeczy najciekawsze. Z zafascynowaniem obserwowałam (plusy siedzenia w trzecim rzędzie!), jak poprzez dodanie jednego czy dwóch składników w akordzie, genialnie zmienia nastrój, burzy pozornie gładką melodię. Lubię muzyków, którzy podczas koncertu są wewnątrz tego, co robią – mam zabawne wrażenie, że słyszą wtedy znacznie więcej niż słuchacz, że są w jakimś swoim osobnym świecie. Tak właśnie było z Nguyênem i jego harmonicznymi poszukiwaniami.

Jednak by wsłuchać się w pomysły gitarzysty, musiałam najpierw otrząsnąć się z zachwytów nad Ngô Hồng Quangiem. Myślę, że nawet nazwanie go wirtuozem nadal nie oddaje istoty tego, jakim jest muzykiem. Podczas koncertu grał na czterech tradycyjnych wietnamskich instrumentach: đàn nhị – przypominającym chińskie erhu, đàn bầu – jednostrunowej cytrze, đàn tính – posiadającej dwie struny wietnamskiej lutni oraz na đàn môi – małym instrumencie o dźwięku podobnym do drumli. Udowodnił, że improwizacja w jazzie i muzyce tradycyjnej są sobie bardzo bliskie. Te niezwykłe instrumenty nie miały przed nim żadnych tajemnic, grał na nich z nadzwyczajną łatwością i lekkością. Dbał o każdy dźwięk, doprowadzając jakość brzmienia do perfekcji. Szczególnie było to słychać, kiedy grał na đàn nhị – nie jest łatwo na tego typu instrumentach smyczkowych osiągnąć tak przejrzysty, zadbany dźwięk. Dla Ngô Hồng Quanga nie było rzeczy niemożliwych.

Talent instrumentalny nie jest jedynym, jaki posiada Ngô Hồng Quang. To także świetny kompozytor, ale przede wszystkim genialny wokalista! Ma ogromną skalę głosu, w każdym rejestrze brzmi inaczej, ale zawsze jest naturalny. Na koncercie cudownie bawił się ozdobnikami charakterystycznymi dla muzyki wietnamskiej i gładko przechodził od niskich rejestrów do falsetu. Najlepszy popis swoich umiejętności dał w The Graceful Seal, gdzie fantastycznie grał też na đàn môi.

Jakby tego było mało, dodatkowym kolorem w głosie Ngô Hồng Quanga był jeszcze śpiew gardłowy. Bardzo rzadko spotyka się tak wszechstronnych wokalistów, o tak ogromnej swobodzie. Myślę, że emocje, jakie towarzyszyły mi podczas słuchania śpiewu Ngô Hồng Quanga mogę porównać tylko do tych, które wywołuje u mnie głos Dhafera Youssefa. Cieszę się, że trafiłam na kogoś z innego rejonu świata, kto porusza mnie równie mocno.

Muzyka, którą wykonują Nguyên Lê i Ngô Hồng Quang, jest połączeniem autorskich kompozycji i opracowań tradycyjnych melodii, głównie z północnego Wietnamu. Bez względu jednak na to, co artyści grają, ich wizja jest bardzo spójna. Szorstka jazzrockowa gitara i niejednokrotnie intensywna elektronika mieszały się z subtelnym dźwiękiem akustycznych instrumentów wietnamskich, a nad tym wszystkim unosił się przejmujący głos Ngô Hồng Quanga. Muzycy na każdym kroku zaskakiwali, nie dało się wypaść z proponowanego przez nich transu. Koncert był także bardzo dobrze zbudowany, ilość dźwięku stopniowo się gromadziła, a kiedy elektronika stała się już bardzo intensywna (to też za sprawą – jak zwykle – niezbyt dobrego nagłośnienia) przyszła chwila wytchnienia w przepięknej balladzie A Night With You, Gone z delikatnymi, wyszukanymi harmoniami gitary. Mimo to koncert zakończył się dynamicznie, nie mogło być inaczej, kiedy niewielka publiczność tak głośno i entuzjastycznie oklaskiwała artystów.

Słuchanie na żywo tych wybitnych muzyków było dla mnie niezwykłą przyjemnością. Zarażali swoją pozytywną energią i radością ze wspólnego grania, tworzenia w każdej sekundzie czegoś nowego. Byli cudownie spontaniczni, naturalni i skromni, a to przecież muzycy, którzy już wiele osiągnęli. Czekam na to, by znowu usłyszeć ich na żywo i mam nadzieję, że następnym razem informacje o ich występie będą wszędzie. Tacy artyści naprawdę na to zasługują.

Julia Brodowska
Julia Brodowska

Skrzypaczka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach i studentka Sztuki pisania na Uniwersytecie Śląskim. Oprócz grania, od lat jej wielką pasją jest słuchanie, odkrywanie i pisanie o muzyce. Prowadzi bloga: „Subiektywnie o muzyce” – jej teksty można odnaleźć także na portalu Folk24.pl. W muzyce szuka przede wszystkim autentyczności, nie uznaje podziału na gatunki i wciąż stara się otwierać na nowe brzmienia.

Artykuły: 7
Skip to content